Chyba największą wadą całego filmu jest niezwykły klimat przynudzający widza od pierwszej do ostatniej minuty. Akcja nabiera tempa jedynie nieco przed końcem gdy mamy się nareszcie dowiedzieć co tak naprawdę się dzieje. John Polson zastosował tu połowiczną zasadę Chiczkoka obciętą pod koniec. Co to znaczy? Ano po prostu na początku nie dzieje się w zasadzie nic godnego uwagi, potem wszystko powoli nabiera tempa aby zostać zepsute na zakończenie. Miało tu chodzić o połączenie strachu (opartego na naszych zwierzęcych lękach) i tajemnicy trzymającej widza cały czas przed ekranem. Obie te rzeczy zostają bezpowrotnie stracone gdy stanowczo za wcześnie reżyser wykłada wszystkie karty na stół, chyba dzieje się tak ponieważ nie zostaje w nas wypracowana troska o los bohaterów i w związku z tym samo zakończenie nie jest niczym ekscytującym. Owe niewyjaśnione zjawiska zostały zaprojektowane na wzór śladów które dobry detektyw jest wstanie przeanalizować i dojść do prawdy znacznie wcześniej niż reszta widowni, jednocześnie stanowią jedyne ekscytujące momenty po których akcja znowu zwalnia do poziomu postępowania sądowego. W związku z powyższym sam film można porównać do średniej jakości kryminału którego cały urok pryska jak bańka mydlana z chwilą ujawnienia mordercy i w konsekwencji ponowne jego czytanie mija się z celem.
Wiesz zostanę twoją mamusią.
Jak już wcześniej wspominałem jedną z największych zalet filmu jest niebywała jakość aktorstwa. Zarówno Dakota Fanning jak i Robert De Niro wydają się być stworzeni do swoich ról. De Niro jakoś ostatnio niebywale upodobał sobie role ojca w czym sprawdza się naprawdę wyśmienicie. Cóż mogę więcej o nim napisać? Dobry aktor będzie po prostu kreował dobre postacie. Jednak to nie on ale młoda Dakota staje się oczkiem w głowie widza. Ta dziewczynka ma po prostu aktorstwo we krwi. Pomimo młodego wieku zdołała wręcz perfekcyjnie odegrać poszczególne skomplikowane emocje przebijając w tym co robi wiele amerykańskich supergwiazd. Jej opanowania i precyzja w połączeniu z zabarwionymi na czarno włosami oraz wielkimi, głębokimi jak studnie oczami tworzą niezwykle mroczną a zarazem nastrojową postać. Jeśli macie trudność z wyobraźnią przypomnijcie sobie dziewczynkę z rodziny Adamsów, w zasadzie już pięć minut po rozpoczęciu seansu byłem pewien, ze stanowi ona wzór dal Emily. Tak na marginesie nie mogę pozbyć się wrażenia jakby honoraria aktorów stanowiły około połowy kosztów całej produkcji.
Cholera, mam w sąsiedztwie satanistów czy co?
Zbierając to co powiedziałem w całość uzyskujemy wizję pomysłowego scenariusza, napisanego z pasją, który jednak źle zniósł przeniesienie na duży ekran. Powoli czytając jakąś powieść możemy obserwować wewnętrzne przemyślenia bohaterów a dzięki dokładnym opisom przeżywanych przez nich emocji wczuwamy się w ich położenie. Jak by na to nie spojrzeć, nawet najlepiej zagrany grymas nie zastąpi pół strony opisu wewnętrznych przeżyć. Choć w opiniach, że oglądając "SIŁĘ STRACHU" można się bardziej uśmiać niż przestraszyć dominuje sarkazm, brutalna prawda jest jednak taka, że ten film jest po prostu nudny! To doskonale zaprojektowany i nakręcony thriller ale zbyt wiele czasu poświęcono na refleksje nad obecnym stanem postaci a zbyt mało na popychanie akcji do przodu w efekcie wywołując ziewanie na sali kinowej. Podejrzewam, że miłośniczki mydlanych oper znajdą tu coś dla siebie ale reszta potencjalnych widzów może się poczuć zawiedziona. Tym niemniej po wyjściu z kina spędzicie trochę czasu kontemplując na tym co właśnie zobaczyliście więc chyba nie jest aż tak źle żeby nie opłacało się na to pójść.